Mam pociąg do... podróżowania. Te pierwsze wyjazdy odbywałam
z tatą i mamą. Pamiętam noce spedzone w przedziałach sypialnych. Ojciec był
dziennikarzem, a poza tym lubił Zakopane i Rapkę, więc tam najczęściej
spędzaliśmy wakacje, których w naszym wspólnym losie było bardzo niewiele...
Mój ojciec odszedł z tego świata, kiedy miałam niecałe siedem lat.
Początkowo, więc pociągi zapisały się w mojej świadomości
pozytywnie. Dopiero wspomnienia wojenne mojej mamy zmieniły ten obraz.
Teraz wspomnienia z mojego dzieciństwa i dzieciństwa mojej mamy walczą ze sobą
w mojej świadomości. Kiedy jadę pociągiem - patrzę zawsze na tory i myślę o
wszystkich tych, dla których, którzy umierali w bydlęcych wagonach, lub co
gorsza dożywali celu podróży...
Pierwszy
raz pojechałam do Wrocławia z moją mamą - jako przykrywka dla przewozu bibuły (nielegalnych publikacji).
Miałam niby tam jechać do Wrocławia na jakieś udawane badania lekarskie, a mama
miała ogromną torbę po brzegi zapakowaną wydawnictwami podziemnymi. Spędziłyśmy w
pociągu w obie strony wiele godzin. Z Wrocławia zapamiętałam bardzo niewiele,
jednak całe to wydarzenie zapadło mi głęboko w pamięć i wywarło silne
wrażenie. Zawsze lubiłam podróżować, choć tym razem stłoczone w pociągu
zdenerwowane niebezpieczną misją. Na początku Stanu Wojennego - już wtedy
uczyłam się rozumieć, że działalność - bywa trudna i musimy za nią płacić swoją
cenę. Pamiętam tylko silne zmęczenie, – choć chyba było coś
wolnego jakaś Wrocławska magia – musiała wtedy wkroczyć do mojej
podświadomości. Bo lubię to miasto i czuję się duchowo i emocjonalnie. Niestety
tylko duchowo, bo fizycznie bardzo tu chorowałam i tym razem też stare
dolegliwości wróciły.
Wysiadam
z Pociągu we Wrocławiu, kilka minut po przyjechaniu na miejsce. Dzięki mojej
towarzyszce hulajnodze i już jestem w mieście, które niesie dla mnie tyle
różnych wspomnień. Pan Mostowicz stał i czekał - u wyjścia z tunelu...
Przyjechałeś mnie odebrać zapytałam zbita z tropu - nie przyjechałem po
mojego syna... W ten sposób poznałam Grzegorza Mostowicza, którego na pewno
kiedyś tu opiszę....
Panowie
odwieźli mnie do Gminy, w której budynkach
spędziłam rok ze swojego życia i które wielokrotnie odwiedzałam już, jako
działaczka społeczności żydowskiej. Najpierw przyjechałam tu z Joy Rochwager. To była niezwykła osoba. Jeździłyśmy po kraju i
robiłyśmy spotkania, które ja tłumaczyłam. Joy miała niezwykłą energię, wiedzę i wizję.
W sumie nie była łatwa we współpracy. W pełni skupiona na celu, świetnie
zorganizowana. Niestety nie zawsze rozumiała, a dokładnie akceptowała fakt, że nie mam wpływu na lokalne
realia, spóźniające się pociągi - brak dobrego systemu wyszukiwania połączeń,
który był zmorą wszystkich podróżników. Nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta, że
rozkład jazdy PKP to była taka gruba książka najeżona niezrozumiałymi znakami,
pełna szyfrów. Często też stawała się nieaktualna już w momencie publikacji. To Joy zaraziła mnie podróżami i to dzięki niej
znam każdą społeczność żydowską w Polsce i to już od początku lat 90-tych.
Tu we Wrocławiu te
same ulice, budynki. Wcale nie jest tak łatwo dostrzec zmiany. Trochę jak człowiek
oślepiony światłem, albo taki, który znalazł się nagle w ciemnościach. Nie
widzi nic ani w sobie, ani poza sobą. Ciemność lub olśnienie wypełnia i umysł i
serce. Odbiera nam samych siebie. Wchodzę po schodach na Włodkowica 5 - kładka
wydaje się taka sama. Te same drzwi za drzwiami ten sam korytarz. Jednak jest
pusto. Nie usłyszałam tupotu, ani dźwięku przewracanych zabawek. Zniknęły
dzieci rodziny Rapaportów. Pusta kuchnia zamknięte biuro rabina. Było w tym coś
przeraźliwego. Brak ludzi, z którymi czujemy się związani jest dotkliwszy, gdy
za nimi długo tęskniliśmy.
Idę
dalej do biura Józefa Kożucha, otwieram drzwi i widzę pusty fotel.... Wiem, że
jest Pan Aleksander, ale jeszcze nie miałam okazji z Nim porozmawiać. Wrocław
bez Prezesa Kożucha? Jak to możliwe? Nie minął jeszcze rok od śmierci Józefa,
(byliśmy na ty i jakoś nie jestem wstanie pisać o Nim, jako o "Pan
Józef"). Było w nim niezwykłe ciepło. Pamiętam rozmowy o przyszłości
Gminy, przygotowania do świąt - wspólne modlitwy w małej synagodze. Jestem we
Wrocławiu pierwszy raz od Jego odejścia...
Na
szczęście spotykam dawnych przyjaciół Anię Felińską - Junkę, jej męża Adama,
Jurka Kichlera, który mimo różnych przeciwności i kłopotów zdrowotnych wciąż
aktywnie uczestniczy w życiu społeczności. Do Cetrum Informacji Żydowskiej
na Włodkowica wpada Janek Kirschenbaum (a może Maciek - od zawsze mylę ich imiona,
choć doskonale wiem, który jest, który bo są tacy różni)... W takim gronie nie
sposób zadać pytania - no i jak nowy prezes. Zaskoczona słyszę, że super!
Właściwie
nie mieliśmy się okazji spotkać z Panem Aleksadnrem Gleichgewichta, który został wybrany Radę
Związku, której zresztą jestem członkiem - kiedy ja jeszcze byłam niestety w
Ameryce. Za dwu- lub wielo-kontynentowość płaci się jednak sporą cenę. To było ważne
wydarzenie, a ja nie mogłam w nim uczestniczyć. Nie słyszałam od nikogo żadnych
opinii i byłam ciekawa. Trochę się bałam.
Nie, nie trochę - bałam się bardzo. Znam Jego żonę do lat Bente Kahan jest
piosenkarką, która wiele lat temu przyjechała do Wrocławia i założyła tu
Fundację . Jest wybitną postacią, ważnym człowiekiem i z tego, co wiedziałam
również jej mąż jest ważną osobistoscią. Miałam jedynie nadzieję, że uda mi
się stworzyć dobrą relację, ale nie mogłam być tego pewna.
Umówiliśmy
się na następny dzień - piątek obiecałam pomóc w przygotowaniu kolacji
szabatowej. Nie jest to typowe zajęcie dla mnie, ale właśnie uznałam, że należy
być kreatywną. Zeszłam do kuchni i w krótkim czasie ku mojemu osłupieniu pojawił
się tam najpierw Pan Aleksadner, który zajął się ścieraniem obranych przeze
mnie pieczarek, a potem dołączyła Bente, z którą przez ponad godzinę
wkładałyśmy przepyszną pastę zrobioną przez jej męża do białek po jajkach...
Nie tylko ja byłam w szoku. Max, który dołączył do nas na chwilkę przed
szabatem również stał w drzwiach kuchni osłupiały. Młodzież i liderzy
społeczności pod okiem Ani Junki przygotowujący kolację szabatową na 80 osób - rzadki widok.
Złapałam
jedną z miseczek i pognałam do synagogi by zanieść tam jedzenie i odkryłam
rzecz niezwykłą. Synagoga Pod Białym Bocianem została odbudowana... Przepięknie
odmalowane ściany - nowe oświetlenie, na parterze wystawa o Korczaku. Na
pierwszym piętrze wystawa opowieść o Żydach Wrocławskich - dobrze
zorganizowana, interesująca, wręcz poruszająca.
Szabat
(pomijając jakieś drobiazgi jak zamieszanie, które też ma swoje plusy, bo było
w tym wiele spontanicznego zaangażowania ludzi i upał, na który nie mieliśmy
wpływu) był magiczny. Krzyś Korzonkowski i Max poprowadzili modlitwy. Mimo
naszego niepokoju nie zabrakło humusu, który przygotowała Ania Junka ani
sałatek, ani wspaniałych jajek, o których przygotowaniu już pisałam. Były
osobne kolorowe miejsca dla dzieci z kolorowymi sztućcami i talerzykami.
Wszystkie miejsca były zajęte były do ostatniego miejsca. Goście z Polski i świata podziwiali
organizację, a ja podzieliłam się z nimi garścią przemyśleń.
Kiedy
chłopcy poszli mówić Maariw (modlitwę wieczorną, którą już nie chcieliśmy
męczyć w tym upale zgromadzonych) - poprosiłam o moment ciszy i powiedziałam,
że to dobry moment by ćwiczyć silną wolę przed postem, więc choć siedzimy przy
stole to jeszcze nie jemy. Mówiłam o tym, że najpierw B-g stworzył ciemny, zimny,
chaotyczny wszechświat, a potem powołał do istnienia światło, które nazwał - dobrym i że my kobiety
zapalamy świece, co szabat na koniec Boskiego procesu stwarzania, choć ono było
stworzone na początku. Zawsze, kiedy mija czas coś lub gorzej kogoś tracimy.
Nasza wspólnota - wrocławska Gmina straciła w tym roku bardzo wiele. To jest
jak ta pierwotna ciemność. Teraz powiedział, kiedy rozpaliłyśmy ognie
przypomniałyśmy o nadziei, o sile życia, o sile dobra i kreacji. Zobaczyłam w tej społeczności ogromną
wolę i siłę trwania - zobaczyłam młodych i starych liderów i zwykłych członków,
którzy przez wiele godzin przygotowywali ten wspaniały szabat i teraz widzę 80
osób zjednoczonych nadzieją na lepsze i wierzących w przyszłość tej
społeczności. Weźmy tą nadzieję i pilnujmy by nam nie zgasła. Przenieśmy ją z
przeszłości ku przyszłości. Życzę Wam spokojnego Szabatu i wspaniałej pamięci,
która tego szabatowego dobra nie zapomni....”
Każde
słowo było szczere i od serca, chyba słuchacze to wyczuli, bo wiele osób
dziękowało mi - zrozumiałam, że nie trzeba długo przemawiać i dać ludziom
poczucie, że to, co robią jest wspaniałe, zasłużyli na to. Ten szabat i ten
weekend jest jednym z najwspanialszych momentów tego lata. Oczywiście miałam
też bardzo miłe chwile w JCC w Krakowie i mam nadzieję, że będzie też bardzo ciekawie
podczas Sium Ha Szas w Lublinie, ale o tym już w kolejnym wpisie.
No comments:
Post a Comment