Wróciłam do Polski po dość długim pobycie za granicą. Wiele osób prosiło mnie o
teksty o Nowym Jorku. Są momenty, kiedy doświadczenia nie skraplają się we mnie
w słowa, a dokładnie, kiedy obrazy jeszcze nie gęstnieją w myśli. Wolę wiedzieć,
o czym piszę oraz kto jest autorem moich słów. Kiedy zaś czuję, że nie rozumiem
świata, w którym jestem, zanurzona, wiem, że nie rozumiem i siebie. Skoro nie
znam autora własnych słów jak mogłabym formułować myśli. Doświadczenia można
rozumieć tak różnie, ich przebieg i znaczenie oraz wyciągać tak różne wnioski,
że warto jest poczekać.
Jesteśmy ofiarami wielosłowia, które
rodzi się ze zbyt wcześnie wypowiadanych myśli.
Nienazwane nagie wiją się chaotycznie,
za wcześnie dotknięte powietrzem…
Staram się być
antytezą turystki. Pragnę nie-podróżować. O ile to możliwe wszędzie gdzie jadę
chcę być w zupełności, w sposób pełny sobą. To oczywiście nie zawsze się udaje.
Zastygam, więc niema w rzeczywistości. Dybuk przylepia się do szyby. Jestem
gotowa by stać się szkłem - byle tylko przez nią nie patrzeć. Nie stanąć po
drugiej stronie pryzmatu. Wydaje mi się, że oglądając świat z perspektywy
ciekawskiego przybysza, w jakimś sensie obdzieram go z autentyczności.
Mimowolnie staję się jego anonimową, biernie-agresywną antytezą.
Turysta nie koniecznie świadomie,
staje się opozycją; ocenia, wartościuje, porządkuje według własnych zasad i
koncepcji, które dla owego podglądanego świata stają się w najlepszym przepadku
nieistotne – w gorszym alternatywą – w najgorszym elementem konkurencji lub
opozycji. Wtedy to, czego doświadczamy jest istotne tylko dla nas.
Gdyby na Waszym parapecie stał obcy,
którego Wy byście nie widzieli i on by was nie widział - poco w ogóle warto
byłoby zastanawiać się nad Jego istnieniem?
Będąc anty-turystką – jest anty-obiektywna,
zaangażowana – staję się natychmiast częścią odwiedzanej rzeczywistości, a to
bardzo utrudnia pisanie. Pisanie, bowiem, tak jak każdy proces nazywania
świata, zmusza nas do stanięcia na zewnątrz na parapecie. Nie widzę tego świata,
w którym jestem i ten świat nie widzi mnie. Nawet pisanie subiektywne zachęca
autora do pewnego rodzaju turystyki stajemy się turystami, którzy wybrali się w
podróż - w głąb siebie samego. Sporządzamy jak policjant notatki z wewnętrznych
przeżyć patrzymy na świat przez pryzmat oczu, które dla nas samych stają się
przedmiotem uwag i badanym obiektem - jak zabytkowa lorneta u kolekcjonera.
Wracam jednak do Polski naładowana i
obładowana nowymi doświadczeniami, nową niewiedzą z nową nieświadomością. Ten
dodatkowy zapas dystansu wzmacnia poczucie alienacji, daje narzędzia by świat
patrzeć na wiele nowych sposobów. Opowiem, więc o przemieszczaniu się tej z
perspektywy, a oto perspektywa;
Nowy Jork – to jest przestrzeń
zamknięta wodą – oceanem. Ocean jest słony – smakuje mydlano – trochę jak
solony śledź.
W Nowym Jorku jest mało przestrzeni
część zabrały samochody, część budynki, część ludzie – trochę drzewa w udawanym
parku. Żadna z przestrzeni nie jest moja, – bo jestem obca. Jeszcze nie
poznałam siebie w tym mieście. Idę, więc i ciągle myślę żeby myśleniem
zagłuszyć poczucie pustki. W mieście, w którym jeszcze mnie niema, bo jeszcze w
nim nie jestem – jestem nieistnieniem – umieram, cicho, – więc skutecznie.
Jestem, więc zaskoczona, że okna
odbijają światło, które odbija się od mojej twarzy, które trafia w mój cień w
oczach przechodnia, – bo mruga mi prosto w źrenice. Niema mnie, ale jest mój
widok. Inni mnie widzą – zupełnie odwrotnie niż po śmierci.
Jestem obcym na balkonie, którego
cień zasłania Ci samego siebie.
No comments:
Post a Comment